Jerzy Jędrysiak jest dziwnym artystą. Jest malarzem, który zrezygnował z kolorów. Zostawił sobie tylko czerń i biel. A dokładniej mówiąc, białe tło, które urozmaica smagnięciami czerni. Można podejrzewać, że jest to pewna forma ascezy lub lekkomyślności. Ale ten domysł też jest błędny. Bo to nie są smagnięcia. Każda czarna linii na jego grafikach jest wynikiem mozolnej, przemyślanej pracy – każda została wydłubana w niewdzięcznej powierzchni zwykłego linoleum, a potem odciśnięta na białym papierze. A linii tych jest mnóstwo. Jedne są grube i brutalne, inne cienkie i delikatne jak pajęcza nić. Z ich połączenia, sąsiadowania i przeplatania się powstają obrazy będące tak naprawdę skomplikowanymi opowieściami o świecie. Prawie kolorowymi.
Przyjaciele Jędysiaka mówią, że w prywatnych kontaktach jest on utalentowanym gawędziarzem. Uważny obserwator jego grafik świetnie to zrozumie. Tworzone przez niego czarno-białe powierzchnie są bowiem gawędami, fabułami, opowieściami. Jest w nich tyle warstw i detali – czasem zaskakujących i niezrozumiałych – że można je czytać jak książki. Długo, z namysłem, zastanawiając się nad ich znaczeniami. Ktoś napisał, że przy ich oglądaniu może się przydać lupa. Tak właśnie. Bo one nie są płaskie, dwuwymiarowe. Mają głębię, która wciąga obserwatora i zaprasza do uczestniczenia w tych opowieściach – do interpretowania ich, dodawania własnych skojarzeń i do dziwienia się nimi. A także – bo o to przecież chodzi w sztuce – do rozmowy a ich autorem.
Krzysztof Środa